26 kwietnia 2015

My Evening Skincare Routine
































Zapraszam Was na drugą część wpisu o mojej codziennej pielęgnacji. Dziś przedstawiam kosmetyki, których używam wieczorem. Nie jest tego dużo, ale szczerze przyznam, że minimalizm mi sprzyja, bo skóra w ostatnim okresie ma się świetnie, widać, że pielęgnacja jest odpowiednio dobrana dla mojej cery. 
Jeśli jeszcze nie widzieliście pierwszej części, zapraszam na ostatni post na blogu, gdzie pojawiła się moja poranna rutyna pielęgnacyjna! 

WIECZORNY DEMAKIJAŻ I OCZYSZCZANIE: wieczorne oczyszczanie zaczynam od demakijażu oczu. Waciki nasączam wodą micelarną i przykładam do oczu, czekając chwilkę, aż tusz się rozpuści. Od dłuższczego już czasu stosuję micel z firmy Garnier do skóry wrażliwej, który u mnie spisuje się genialnie i póki co nie zamierzam go zamieniać na inny. Duża butelka w przystępnej cenie, bezzapachowy, nie szczypie w oczy, nie podrażnia skóry i nie przesusza jej. Nie stosuję tuszu wodoodpornego, więc po kilku sekundach wszystko ładnie schodzi, bez niepotrzebnego tarcia delikatnej okolicy oka i naciągania skóry. Tym samym płynem nasączam kolejny wacik i przecieram nim całą twarz, aby zdjąć pierwszą warstwę makijażu. Następnie sięgam po mojego ogromnego ulubieńca, czyli balsam do demakijażu Take The Day Off z Clinique. Niewielką ilość rozgrzewam w dłoniach do momentu aż balsam rozpuści się i przekształci w olejek i masuję nim suchą buzię przez kilka minut. Bardzo lubię ten moment, bo masaż tym balsamem to czysta przyjemność po całym dniu. Balsam pojawił się już na blogu, możecie przeczytać jego pełną recenzję (odsyłam do wyszukiwarki na moim blogu). Jest bezzapachowy, bez koloru, idealny dla cer wrażliwych, suchych, mieszanych. Po chwili masażu spłukuję go po prostu ciepłą wodą i gotowe. W tym momencie chciałabym wspomnieć o bardzo ważnej rzeczy, mianowicie osuszaniu twarzy po każdym jej myciu. Od ponad dwóch lat nie stosuję do tego celu zwykłego ręcznika kąpielowego, ale specjalnie przeznaczonych do tego jednorazowych ręczników papierowych. Nie mówię tu o ręcznikach papierowych kuchennych, ale o jednorazowych ręcznikach do twarzy z Rossmanna. Jedno opakowanie zawiera 30 sztuk tych ręczników i kosztuje niecałe 6zł. Ręczniki są mocniejsze, nie rwą się od wody i mają idealny kształt. A co mi to daje, że co miesiąc inwestuję te 6 zł w nową paczkę? W klasycznych ręcznikach zbiera się sporo bakterii, co może wspomóc zapychanie skóry, powstawanie zmian skórnych takich jak pryszcze, bolące grudki. Odkąd stosuję te jednorazowe, skóra jest w bardzo dobrej kondycji, przykre niespodzianki pojawiają się bardzo rzadko, a cera jest świeża i czysta. Gorąco polecam każdemu! Ostatnim krokiem w oczyszczaniu jest tonik. Wacik nasączam moim ukochanym łagodzącym tonikiem Pat&Rub i przecieram nim całą twarz. Myślę, że wiele z Was już ten tonik zna, bo ma on ogrom fanów i wcale się nie dziwię bo genialnie łagodzi podrażnienia, niweluje stany zapalne, koi i nawilża skórę, oraz oczywiście ściąga pozostałości zanieczyszczeń ze skóry i przywraca jej odpowiednie ph. Dodatkowo zapach, genialny, kwiatowy, ja jestem od niego uzależniona! 
Trzy razy w tygodniu, po zmyciu balsamu Clinique, oczyszczam twarz za pomocą szczoteczki Clarisonic z odrobiną myjącego żelu, którego używam akurat do porannego oczyszczania twarzy. Szczoteczka dogłębnie czyści skórę, wygładza ją i po jej użyciu mamy wrażenie, że naprawdę cera jest oczyszczona jak powinna być i  nic już nie jest w stanie jej zaszkodzić. Stosuję szczoteczkę Sensitive, jest odpowiednia do każdego rodzaju skóry, musimy tylko pamiętać, aby wymieniać ją co trzy miesiące i pilnować jej higieny, a zapomnimy co to rozszczerzone pory czy bolące podskórne grudki!

WIECZORNE NAWILŻANIE: od jakiegoś czasu jestem kolejną na świecie posiadaczką cudownego eliksiru nocnego firmy Kiehl's. Midnight Recovery Concentrate to olejek, silnie skoncentrowany w składniki pochodzenia naturalnego, które w nocy pomagają skórze zregenerować się, wygładzić i ujednolicić jej strukturę, zredukować drobne linie i zmarszczki. Wszystko to w zaledwie 3-4 kropelkach nałożonych na całą twarz. Olejek bardzo szybko się wchłania, nie jest tłusty, nie obciąża cery, pięknie pachnie lawendą, co tylko potęguje jego działanie relaksujące. Po kilkunastu dniach stosowania widać jego działanie, idealnie odświeża skórę, rozjaśnia ją, wygładza, jeśli pojawiają się jakieś zmiany na twarzy, wspomaga ich gojenie i przyśpiesza regenerację naskórka. Cudotwórca, któremu niebawem poświęcę osobną notkę. Po wmasowaniu go w całą twarz, w okolice oczu wklepuję krem tej samej firmy, czyli krem pod oko Kiehl's z awokado, który stosuję też rano. Tak przygotowana twarz w moim przypadku nie potrzebuje nic więcej. Skóra nie jest ściągnięta, podrażniona czy przesuszona, a rano idealnie gładka i wypoczęta. Ostatnim krokiem nawilżenia jest nałożenie bogatego balsamu na usta, czyli mojego kochanego Nuxe. Konsystencja miodu naprawia spierzchniętą skórę ust, otula je ochronną warstewką, która pozostaje na ustach do białego rana. Ogromny ulubieniec, dla mnie nie ma lepszego. Szukajcie w aptekach. 

I to by było na tyle! Jak widzicie nie ma tego dużo, ale kosmetyki są skuteczne, bardzo wydajne, skóra jest w cudownej kondycji, więc czego chcieć więcej? 
A teraz chciałabym poznać Wasze typy nocnych kosmetyków i zapytać, czy znacie coś z mojej gromadki i co sądzicie o mojej pielęgnacji? Miłego niedzielnego wieczoru!!

23 kwietnia 2015

My morning skincare routine
































Dziś post, o który co jakiś czas prosiłyście mnie w mailach oraz komentarzach, więc na Waszą prośbę dziś pojawia się pierwsza z dwóch części wpisu o mojej codziennej pielęgnacji twarzy. Zaczniemy od tej porannej, w kolejnym pojawi się mój wieczorny rytuał pielęgnacyjny. Staram się nie korzystać z tony kosmetyków, obserwuję moją skórę i widzę jak się na niej sprawdzają dane preparaty. Jeśli wszystko jest w porządku, kontynuuję wybrane schematy, często trzymając się tych samych, sprawdzonych kosmetyków, czasami testując nowości, które nierzadko również zostają na stałe w mojej łazience. Nie stosuję więcej niż jednego kremu do twarzy czy pod oko, nie chcę podrażniać mojej skóry szukając później ewentualnego alergenu i odstawiając wszystkie kosmetyki. Jeśli coś się sprawdza, działa dobrze na moją cerę, trzymam się tego i kończę opakowanie, a dopiero wtedy otwieram coś nowego. Przygotujcie kubki z herbatą lub gorącym kakao i zapraszam do lektury :)

PORANNE OCZYSZCZANIE rano, tak jak i wieczorem, nie wyobrażam sobie nie umyć mojej twarzy łagodnym preparatem do tego przeznaczonym. Po nocy chcę usunąć z buzi resztki kosmetyków, które przeznaczone są stricte do pielęgnacji nocnej, sebum czy pot. Pamiętajmy, że dobrze oczyszczona skóra lepiej przyjmuje i lepiej potrafi wykorzystać aktywne składniki z kremów! W tej chwili używam dwóch preparatów do mycia twarzy. Jeden pojawił się już niedawno na blogu i jest to łagodny żel myjący z firmy Aesop, o którym więcej możecie przeczytać w tym poście KLIK, który bardzo przyjemnie i delikatnie myje twarz nie przesuszając jej i nie podrażniając, drugim preparatem jest łagodny żel do mycia twarzy z Tołpy, który przeznaczony jest do skóry normalnej, wrażliwej, a w składzie znajdziemy między innymi lukrecję i bławatek. Żel ten zaskoczył mnie faktycznie swoją delikatnością, bardzo przyjemnym zapachem i przyjemnie niską ceną. Nie przesusza skóry, nie pieni się zbyt mocno i nie podrażnia. Póki co jestem z niego bardzo zadowolona. Po umyciu twarzy i osuszeniu jej, aplikuję na nią mgiełkę wody termalnej. W tej chwili w mojej łazience gości Avene, do której często powracam, kupując ją na zmianę z wodą termalną firmy Uriage. Woda termalna dostarcza naszej skórze masę minerałów i witamin, koi ją, przyspiesza gojenie ranek i stanów zapalnych, łagodzi i odświeża. Woda Avene wymaga osuszenia, więc po chwili od jej aplikacji delikatnie usuwam jej nadmiar przykładając do twarzy jednorazowy ręcznik. Firmę Avene znajdziecie w aptekach, duże opakowanie tej wody często można znaleźć w dobrej promocji, a 400 ml wystarczy na dłuższy czas używania kosmetyku. Polecana jest naprawdę w pielęgnacji każdej cery, od tej suchej, po naczynkową i tłustą, idealnie sprawdzi się nawet u dzieci.


PORANNE NAWILŻANIE gdy moja twarz jest już dobrze oczyszczona i osuszona po aplikacji wody termalnej, przystępuję do jej nawilżenia. Stali czytelnicy bloga wiedzą, że moja skóra jest sucha i wrażliwa, dla osób które zaglądają tu od niedawna wspomnę, że jestem posiadaczką ceru suchej, wrażliwej, raczej bezproblemowej, niespodzianki i niedoskonałości pojawiają się na niej dość rzadko. Po zimie natomiast moja skóra potrzebuje głebszego odżywienia i czasami zwykły krem nawilżający, nawet ten najlepszy, nie wystarcza. Dlatego jako pierwszy punkt nawilżenia wybieram serum. Aktualnie stosuję nawilżające serum Quenching Serum firmy Phenome i muszę przyznać, że jest to moje odkrycie! Genialny kosmetyk, który uważam, sprawdzi się na każdym typie cery. Bardzo lekki preparat, o żelowej konsystencji, bezzapachowy i bezbarwny. Pięknie nawilża nie obciążając cery, podbijając działanie każdego kremu nawilżającego, jest bardzo wydajne, więc jedna aplikacja z pipetki wystarczy, aby pokryć nim całą twarz, bardzo szybko się wchłania i nie pozostawia lepkiej warstwy. Idealnie i natychmiastowo koi wszelkie podrażnienia. Gorąco Wam je polecam. Po wklepaniu serum, sięgam po kolejny krok, jakim jest nałożenie kremu nawilżającego. Jak już ostatnio wspominałam na blogu, aktualnie gości u mnie nawilżający krem Aesop z orzechem kamelii, o którym więcej przeczytacie TU. Krem sprawdza się u mnie wybornie, bardzo ładnie nawilża skórę przez cały dzień, nie roluje się, nie zapycha i współgra z kremami BB/CC czy podkładami. Nie zostawia tłustej warstwy na skórze i bardzo ładnie się wchłania, więc chwilę później skóra jest gotowa aby zaaplikować na nią krem pod oko. Bardzo długo szukałam kosmetyku do okolicy oka, który naprawdę dobrze nawilży cienką skórę pod oczami, nie podrażni i będzie miał dobry skład. Od ponad miesiąca mam przyjemność stosować krem z avokado firmy Kiehl's, który jest po prostu bajeczny i polecam go każdemu komu mogę! Fantastyczna, gęsta konsystencja kremu bardzo ładnie się rozprowadza, dość szybko wchłania, ale zostawia na skórze delikatny film ochronny, który wyczuwamy przez cały dzień i dzięki temu wiemy, że nawilżenie cały czas w tej okolicy się utrzymuje. Niweluje też opuchnięcia pod oczami, co bardzo mnie zaskoczyło, bo radzi sobie z tym fantastycznie. Nie ma zapachu, nie podrażnia, współgra z każdym kolorowym kosmetykiem, który nakładamy kolejno na twarz. Moje odkrycie tego roku, zdecydowanie!  Na sam koniec nawilżam usta i z rana sięgam po sztyfty do ust, aktualnie stosuję ten z firmy L'Occitane z 10% masłem shea, który bardzo lubię za dobre odżywienie ust, a także subtelny, ale mega przyjemny zapach. 

Tak przygotowana buzia jest gotowa do nałożenia na nią makijażu i spędzenia całego dnia w dobrej kondycji:) Jestem zadowolona z tego zestawu, kilka kosmetyków po wykończeniu napewno uzupełnię, skóra jest w dobrej kondycji, ma ładny kolory i nie przysparza mi w tej chwili większych problemów.

Jestem ciekawa jak wygląda Wasz rytuał poranny, jakie kosmetyki polecacie ze swojej strony? Macie swoje sprawdzone histy pielęgnacji? Czekam na Wasze komentarze i zapraszam na kolejny wpis!

21 kwietnia 2015

Face Masks
































Uwielbiam maski do twarzy! Jest coś w tych kremowych, żelowych czy glinkowych konsystencjach, co sprawia, że już po minucie od nałożenia ich na twarz, czuję się zrelaksowana i zadbana, nawet, gdyby na rezultat trzeba było poczekać trochę dłużej. Maseczek do twarzy na rynku jest ogrom, lubię testować nowości, ale lubię też wracać do produktów sprawdzonych, zwłaszcza, gdy moja cera tak jak teraz, po zimie, nie pisze się na eksperymenty, a potrzebuje sprawdzonego dotyku głębokiej pielęgnacji. Ponieważ na dniach pojawią się dwa wpisy, o które prosicie mnie w mailach, czy komentarzach, mianowicie moja dzienna i nocna pielęgnacja twarzy, to w ramach wstępu i urozmaicenia, na pierwszy ogień idą właśnie maseczki, których aktualnie używam. Zapraszam do lektury!

Glamglow Hydrating Treatment to najnowsza maska w moim zbiorze, mam przyjemność testować ją dzięki Dagmarze z bloga Infinity. Produkty Glamglow osławione są już chyba tak, że nikomu przedstawiać ich nie muszę, ale dla tych, którzy jednak pierwszy raz spotykają się z marką napomknę, że jest to firma rodem z Holywood, a produkty ich uznane są na całym świecie przy produkcjach filmowych, pokazach mody, czy sesjach fotograficznych. Uwielbiają te maski gwiazdy i zwykli śmiertelnicy tacy jak my. Masek dostępnych na naszym polskim rynku jest pięć, ja posiadam tą odpowiedzialną za nawilżenie skóry. Producent obiecuje głębokie, ekstremalne, natychmiastowe nawilżenie, które niesie za sobą długotrwałe rezultaty. Ja mam naprawdę mieszane uczucia co do tej maski, ponieważ u mnie, na mojej suchej skórze, sprawdza się ona po prostu bardzo przeciętnie. Po nałożeniu cienkiej warstwy, pierwsze co czujemy, to bardzo przyjemny zapach, kokosowy, a drugie, to fajne, delikatne chłodzenie, które utrzymuje się na skórze tak długo, jak  długo trzymamy ją na twarzy. A trzymać możemy ją od dziesięciu minut, po nawet wiele godzin, ja próbowałam każdego sposobu, łącznie z pozostawieniem maski na całą noc. Rano po zmyciu ciepłą wodą owszem, skóra jest gładka, miękka, ale chwile po tym woła o nałożenie kremu, po prostu odczuwam delikatne ściągnięcie. Nawet przy zastosowaniu jej na nocny seans trzy razy w tygodniu, nie pomogła przywrócić nawilżenia mojej skórze i nie sprawiła, że zalśniła ona nowym, absolutnie zachwycającym blaskiem. Choć bardzo bym chciała, nie wrócę już do niej, tymbardziej, jeśli miałabym za nią zapłacić 230zł, bo tyle kosztuje. 

Bioderma Hydrabio to kolejny produkt mający za zadanie nawilżyć skórę, zregenerować, ukoić. I tu, w przeciwieństwie do poprzedniej maski, taki efekt jest, u mnie sprawdziła się na tyle, że zakupiłam jej drugie opakowanie. W lecie niezastąpiona po słonecznych kąpielach, łagodziła i przywracała nawilżenie najbardziej przesuszonej skórze, w zimie ratuje po mroźnych wiatrach. Kremowa, gęsta konsystencja, obłędnie pachnąca, bardzo wydajna. Nakładam ją na pół godziny, po czym nadmiar ściągam chusteczką higieniczną, ewentualnie jeśli skóra wchłonie praktycznie całość, wmasowuję resztkę w cerę. Efekt nawilżenia jest natychmiastowy, mało tego, utrzymuje się przez kilka dni, skóra jest elastyczna, napięta, gładka i po prostu odżywiona. Do kupienia w aptekach, cena to około 70zł, warto polować na częste promocje.

Phenome Blossom Therapeutic Mask pojawiła się już na blogu (możecie wyszukać poprzez wyszukiwarkę na blogu), to również moje drugie opakowanie tej maseczki. Maska, która moim zdaniem sprawdzi się na każdym typie cery, a polecana jest w szczególności do cer bardzo wrażliwych, skłonnych do zaczerwienień, napiętych, z rozszerzonymi naczynkami. U mnie sprawdza się jako produkt odżywczy, regenerujący, kojący i nawilżający. Lekka, żelowa formuła, która pięknie gasi każdy rumień i przynosi ulgę, zawiera w swoim składzie widoczne płatki róży, po około dziesięciu minutach od nałożenia i zmyciu, pozostawia twarz odświeżoną, odżywioną i elastyczną. Jedynym minusem tej maski jest jej ogromna wydajność, w słoiku mamy 125ml produktu, który, po otwarciu ważny jest przez pół roku, ze względu na swój naturalny skład. Niemniej jednak przy regularnym stosowaniu jesteśmy w stanie w tym czasie ją wykończyć:) Koszt Blossom to 145 zł, ale ponownie, warto polować na częste promocje na stronie producenta.

Aesop Parsley Seed Mask to mój ogromny ulubieniec i też kolejna tubka w użyciu, zawsze do niej wracam i nie wyobrażam sobie mojej pielęgnacji bez tego produktu. Mimo suchej skóry, naturalnie stosuję też produkty oczyszczające, które raz w tygodniu robią "porządki" na mojej twarzy. Pietruszkowa maseczka Aesop (na blogu pojawiła się już pełna recenzja) oczyszcza skórę, detoksykuje ją, rozjaśnia, sprawia, że nawet najbardziej szara i zmęczona cera nabierają zdrowego kolorytu i odzyskuje swój blask. Nałożona przed większym wyjściem pomoże nam lepiej wyglądać, a makijaż zdecydowanie lepiej będzie się prezentował. Tubka tego produktu kosztuje ok 140zł, produkt jest mega wydajny, a maski nie nakładamy grubą warstwą, więc spokojnie posłuży nam przez kilka miesięcy. Polecam każdemu!

REN Invisible Pores Detox Mask (recenzja również dostępna na blogu) to oczyszczająca maska grubego kalibru. Gęsta, na bazie glinki, oczyszcza skórę, przywraca jej równowagę, pomaga w zwalczaniu niedoskonałości, genialna. Nałożona na dziesięć do piętnastu minut zastyga, następnie ścieramy ją z buzi pociarając opuszkami palców niczym gumkę, oraz zmywamy ciepłą wodą. Skóra wygląda genialnie, jest rozjaśniona, wygładzona, oczyszczona, a wszelkie niedoskonałości z którymi się borykamy, znikają w mgnieniu oka. Plus za świetne opakowanie chroniące aplikator przed zapychaniem, oraz genialny skład. Koszt 50 ml produktu to 115zł, warta wydanej każdej złotówki, naprawdę niesamowicie działa.

I to wszystkie maseczki, które obecnie znajdują się w mojej łazience i wspomagają moją codzienną pielęgnację. Jestem bardzo ciekawa, czy znacie któryś z wymienionych przeze mnie kosmetyków, oraz czekam na Wasze typy ulubionych maseczek, ponieważ w najbliższym czasie będę chciała wypróbować jakieś nowości w tej kategorii!

19 kwietnia 2015

Snapshots of the Week 70

 1. Orange is the new black! 2. Hello Sunday! 3. Małe przyjemności. 4. Gnudi ze szpinakiem i masłem szałwiowym. 



































5. Pasków nigdy dość! 6. Dzień dobry. 7. Nowe klasyki. 8. OOTD. 




































9. Jest moc!! 10. Lolita. 11. Backstage. 12. Genialne mydło do rąk!

16 kwietnia 2015

Shower Time!































Od dłuższego czasu swoją suchą skórę staram się nawilżać już podczas kąpieli i prysznica. Nie jest tajemnicą, że to właśnie podczas kąpieli i oczyszczania ciała, naruszamy warstwę hydrolipidową skóry, a co za tym idzie, narażamy skórę na mocne przesuszenie, rogowacenie, swędzenie i podrażnienie. W ofercie czy to drogeryjnej czy selektywnej, znaleźć możemy szeroki asortyment produktów do mycia ciała. Kuszą kolorowe butelki, jeszcze bardziej kolorowe zawartości, niespotykane i oryginalne zapachy, często kusi też cena, ale podstawą jest to, że przecież każdy z nas dba o higienię osobistą i jakieś mydło czy też żel pod prysznic kupuje. No i właśnie, tu nasuwa się myśl..jakieś? Czy ważne jest to, aby czytać skład produktów do oczyszczania ciała? Czy warto kierować się tylko zapachem, ceną lub reklamą kupując tego typu kosmetyki? Tu wybór zostawiam każdemu z Was, ja jednak odkryłam, że selektywny wybór kosmetyków pod prysznic w moim wypadku, daje świetne efekty i pielęgnacja nawilżająca mojego ciała, zaczyna się już pod prysznicem.

Na czym skupiam się przedewszystkim wybierając produkt pod prysznic? Na tym, aby nie zawierał drażniących substancji myjących, takich jak SLS czy SLES. Dla mnie to podstawa, bowiem te tanie syntetyczne detergenty, dodawane często do mycia i odtłuszczania pomieszczeń, bardzo skórę przesuszają i podrażniają. Owszem, powodują to, że produkty lepiej się pienią, są bardziej wydajne, ale co za tym idzie często wywołują podrażnienia, wysypki, zabubrzają wydzielanie łoju i potu, bardzo przesuszają skórę. Jeżeli więc macie suchą, wrażliwą skórę, starajcie się unikać tych składników w INCI, bowiem zdecydowanie nie są sprzymierzeńcami Waszego ciała. Dodatkowo staram się wybierać produkty, które prócz braku SLSesów, mają w składzie naturalne olejki, wyciągi z roślin, coś, co faktycznie podczas mycia choć trochę będzie pielęgnowało moje ciało. 
Czy odkąd odstawiłam produkty zawierające syntetyczne detergenty widzę poprawę? Tak, zdecydowanie. Kolor skóry jest zdrowszy, po kąpieli często moja skóra jest tak nawilżona, że nie ma potrzeby wmasowywania w nią balsamu (choć akurat staram się, aby nigdy tego kroku nie pomijać), nie łuszczy się, nie swędzi. Dlatego trzymam się tej łagodniejszej formy mycia ciała i dziś pokażę Wam, jakie obecnie produkty stoją przy mojej wannie i z czego pod tym prysznicem korzystam. 

Isana olejek pod prysznic jest w mojej łazience praktycznie zawsze. Nie stosuję go jednak do mycia całego ciała, ponieważ mimo dwóch olejków w składzie-sojowego i słonecznikowego, nie jest aż tak odżywczy jak pozostałe produkty których używam, ale sprawdza się u mnie genialnie do golenia nóg, zamiast pianki czy innego do tego przeznacznego kosmetyku. Nie przesusza skóry i bardzo ułatwia golenie nóg, do tego jest tani. Minusem jest dla mnie jego zapach, za którym po prostu nie przepadam, oraz trochę słabszy niż SLS detergent w składzie. 

L'Occitane i migdałowy olejek pod prysznic, to produkt już chyba kultowy. Na całym świecie sprzedaje się rewelacyjnie, miliony osób uwielbia go i regularnie do niego wraca. Nic dziwnego, bo ten olejek naprawdę jest świetny. Gęsty, bazujący na olejku z migdałów, olejku z pestek winogron i słonecznikowym, wzbogacony o inne pielęgnujące, łagodzące i nawilżające składniki, oczyszcza delikatnie skórę pozostawiając ją gładką, zregenerowaną i niesamowicie pachnącą, a zapach tego produktu jest chyba tak samo kultowy jak on sam. Mimo to, że jest naprawdę wydajny, ma ogromny minus, mianowicie cenę. Za 250ml tego olejku trzeba zapłacić 75 zł, za pół litrową butelkę 125zł. Ja swoją 500 ml butelkę co jakiś czas uzupełniam refillem, który jest dostępny w salonach marki. Wtedy za pól litra produktu płacimy 110zł. Nadal boli, ale już podczas kąpieli z tym cudownym olejkiem zapominamy o wydatku i cieszymy się piękną, zadbaną skórą:)

Phenome to nasza rodzima firma, która produkuje tylko naturalne kosmetyki, z wysoko wyselekcjonowanych składników opisanych eco certyfikatem. W swojej kolekcji posiada wygładzające mleczko do skóry suchej, które pod prysznicem zamienia się w delikatną piankę myjąc i pielęgnując ciało jednocześnie. Skład bajeczny, bo prócz bazy z roślinnych dobroczynnych wód, znajdziemy tu także m.in. masło shea, olejek z migdałów czy miód. Produkt nie zawiera żadnych drażniących detergentów, więc nie jest gęsty, słabo się pieni, ale skóra po nim jest bardzo ładnie oczyszczona, po kąpieli nie wymaga już nakładania balsamu, jest nawilżona i bardzo gładka. Ogromny plus za zapach, prawdziwy, migdałowy. Świetny produkt, wydajny,

Pat&Rub w swojej kolekcji również posiada wybór żeli pod prysznic, które moim zdaniem są genialne i do których bardzo regularnie wracam. Tu, podobnie jak w przypadku firmy Phenome, wszystkie składniki posiadają eco certyfikat i nie zawierają żadnych drażniących myjących substancji. W tej chwili używam wersji Otulającej żelu, o pięknym zapachu cytryny, wanilii i karmelu, ale lubię każdą wersję zapachową, jaką marka ma w swoim asortymencie, zmieniam je zależnie od upodobań w danej chwili:) W składzie m.in. naturalne polisacharydy, roślinna gliceryna oraz ekstrakt z cytryny. Żel dość dobrze się pieni, ale nie jest gęsty, wiele osób narzeka, że jest za rzadki i podczas kąpieli przecieka przez palce. Myślę, że to kwestia obycia się z tym kosmetykiem, który uwierzcie mi, jest bardzo wydajny! Bardzo dobrze oczyszcza skórę, nawilża ją, nie podrażnia, pozostawia na skórze cudowny zapach. Ogromny ulubieniec. 

W mojej łazience często pojawiają się także naturalne mydła w kostce, żele pod prysznic marki Korres, które uwielbiam, olejki myjące z Pat&Rub, żele pod prysznic z Tołpy, genialny balsam do kąpieli dla mam Babydream. Naturalna pielęgnacja naprawdę świetnie mi służy i polecam ją każdemu, a już zwłaszcza osobom borykającym się z suchą i wrażliwą skórą. 
Jestem ciekawa jakie są Wasze ulubione produkty pod prysznic i co sądzicie o naturalnych produktach do kąpieli?


14 kwietnia 2015

Camellia Nut Facial Hydrating Cream | Aesop
































Kolejny kosmetyk marki Aesop, który w ostatnim czasie jest przeze mnie regularnie stosowany i który na dobre wpisał się w rutynę mojej codziennej pielęgnacji. Silnie nawilżający krem do twarzy Camellia Nut Facial Hydrating Cream, bo o nim mowa, to coś, co genialnie wpisze się w wymagania skóry suchej, wrażliwej i odwodnionej. Nie wiem jak jest u Was, ale u mnie nawilżanie, w tym krem nawilżający, to generalna podstawa, bez której ani rusz po porannym czy wieczornym prysznicu. No po prostu musi być i koniec. Inaczej moja skóra jest ściągnięta, podrażniona, zaczerwieniona i domaga się natychmiastowego nawilżenia. Staram się bardzo dokładnie dobierać pielęgnację twarzy, nie kupuję kremów, bo jest na nie akurat boom, nie wybieram pierwszego lepszego z drogeryjnej półki, nie ulegam reklamie czy chwytom marketingowym. Czytam, sprawdzam skład i zważam na filozofię marki, której krem mam zamiar kupić. Firmę Aesop bardzo lubię, ta australijska marka kieruje się naturą, stosując w swoich kosmetykach wyciągi roślinne, nie stosuje przetwarzania składników, w produktach znajdują się zbiory roślinne z danego roku, a co za tym idzie, każdego roku produkty Aesop są trochę inne. Bezkompromisowa receptura i bardzo ciekawy design firmy przyciągają klientów z całego świata, ja również uległam marce i mam wśród ich asortymentu swoich ulubieńców.
Krem o którym dziś Wam piszę, również do nich trafił. Zaskarbił sobie moją sympatię swoim działaniem, o którym producent wspomina na słoiku i które potwierdza się tym, co jest w środku. Tak jak już wspomniałam, krem przeznaczony jest do cer suchych, ma za zadanie odbudować i zregenerować suchy naskórek, przywrócić skórze komfort. W ciemnym, szklanym słoiczku, typowym dla marki, ukochanym przez minimalistki, znajdziemy 60 ml gęstego, żółtego kosmetyku o naprawdę bogatej konsystencji. Pierwsze co uderza, gdy go odkręcamy, to nie tylko żółty kolor, ale też zapach. Bardzo typowy dla Aesop, ziołowy, wyrazisty, kojący. Swoją bogatą konsystencję krem zawdzięcza dokładnie dobranym i wyselekcjonowanym składnikom. Bazą kremu jest wyciąg z orzecha kamelii, który wskazany jest w pielęgnacji skór wrażliwych i suchych. Dalej jest coraz lepiej, bo znajdziemy tu sok z aloesu, wyciąg z marchwi, silny antyoksydant jakim jest ekstrakt z pestek grejfruta, olejek z dzikiej róży, ekstrakt z rumianku, drzewa sandałowego i rozmarynu, które bardzo łagodzą i koją nadreaktywną cerę, olej kokosowy, olej makadamia, masło kakaowe, a także kojącą zmysły lawendę. Krem jest bardzo wydajny, wystarczy odrobina aby pokryć nim całą twarz, jeśli weźmiemy go za dużo zacznie się mazać i chwilę nam zajmie, nim go wmasujemy do całkowitego wchłonięcia. Swoją drogą pamiętajmy o tym przy nakładaniu każdego kosmetyku, nadmiar naprawdę nie jest wskazany. Krem dobrze rozprowadza się na skórze, ładnie i szybko wchłania, nie pozostawiając tłustej warstwy, ale ochronną, wyczuwalną powłokę, na którą już możemy nakładać makijaż, bez obawy, że cokolwiek nam się zroluje czy niedokładnie rozsmaruje. Od pierwszej aplikacji sucha skóra odczuwa komfort, przy regularnym stosowaniu jest wyraźnie gładsza, elastyczna, poziom nawilżenia wzrasta. Mojej wrażliwej skóry krem ten nie podrażnił, nie spowodował żadnych przykrych niespodzianek, nie jest komedogenny, nie powoduje wysypu krost. Wręcz przeciwnie, bo koi skórę, a drobne zmiany i zaczerwienia szybko znikają po jego użyciu. Na uwagę zasługuje też fakt, że oprócz tego, iż krem naprawdę jest wydajny, to posiada trochę większą niż standardowe kremy pojemność, jest go aż 60ml, a nie 50ml, jak to zazwyczaj bywa. Adekwatna natomiast do jego działania i pojemności jest też cena, bo za taki słoiczek musimy zapłacić 170zł. Niemniej jednak uważam, że jeżeli przykładacie dużą uwagę do pielęgnacji, a Wasza skóra jest wymagająca, warto, bo krem stosuję już 3 miesiące, a jestem dopiero w połowie słoiczka, co oznacza, że wystarczy mi on na około pół roku stosowania.

W ofercie Aesop mogą buszować też posiadaczki skór tłustych czy problematycznych, dla nich marka również posiada kremy odpowiednie do tego typu cer, które podejrzewam, będą równie dobre jak Camelia Nut Facial Hydrating. 

Znacie markę Aesop? Jaki krem do twarzy jest aktualnie Waszym ulubieńcem? 

6 kwietnia 2015

Snapshots of The Week 69




































1. Jest niedziela, jest domowa pizza. 2. Kawa i czekoladowy muffin. Zestaw dla dwojga. 3. Mój ulubiony makaron- ragu bolognese. 4. Owsianka zawsze spoko.




































5. Makaron ze szpinakiem i suszonymi pomidorami, moje comfort food. 6. Indyk z czerwoną kapustą. 7. Przegląd blogów z zielonym koktajlem. 8. Tarta z łososiem.




































9. Gotowa na wiosenne porządki-ale te produkty pachną! 10. CandleLOVE. 11. Planowanie w toku. 12. Lena i pączek.

3 kwietnia 2015

Candlelove

































Pozwólcie wyjaśnić mi jedną rzecz na temat mojej osoby. Jestem typowym domatorem. Nie dla mnie głośne imprezy, koncertowe hale czy spędy i festyny. O nie. Moja bajka, to ta o księżniczce w dresie, otulonej kocem z kubkiem herbaty w ręku w przytulnym mieszkaniu (dobry serial mile widziany). Ja po prostu lubię dwój dom. I lubię jego zapach. Ostatnio w moim mieszkaniu pachnie inaczej, oryginalnie i naprawdę cudownie. Wszystko to za sprawą nowych świeczek, bo wiedzcie, że świeczki w moim domu są tak samo ważne jak otulający koc. Przeszłam fascynację Yankee Candle i chociaż świeczki te są naprawdę ok, znalazłam w ich jakże przecież ogromnej ofercie może cztery zapachy, które na dłuższą metę nie męczyły mnie i do których chętnie powrócę. Świece Ikea, jakoś nie polubiliśmy się i chyba stawiam raczej na te bezzapachowe. Jest i Diptyque, który owszem uwielbiam, a jego niszowe zapachy są warte każdej wydanej złotówki. A ostatnio pojawiły się świece Candlelove i skradły moje serce (i nos) na dobre.

Przede wszystkim na uwagę zasługuje fakt, że świeczki te są polskie. Marka Candlelove wywodzi się z Warszawy i to tam powstają te cudowne świece. Drugim faktem godnym uwagi jest to, że świece są ręcznie robione, na specjalne zamówienie, a już trzeci fakt bije na głowę wszystko inne, bo świece te są wykonane w stu procentach z ekologicznego wosku sojowego. Każda świeca ma pojemność 230ml, uważam, że to sporo, czas palenia każdej z nich to około 35 godzin. Cały design świeczek, minimalistyczny i naprawdę świetny w swojej prostoście jest dodatkowym atutem, myślę, że taka świeczka wpisze się w wystrój praktycznie każdego wnętrza. W szklanym słoiku zatem, znajdziemy sojowy wosk i coś, co mi akurat pierwszy raz udało się w świecy spotkać, mianowicie drewniany knot. Niby nic, ot, dodatek, ale dzwięk delikatnie i subtelnie strzelającego drewna podczas palenia się świeczki, przypomina mi dźwięk palonego drewna w kominku, co daje niesamowicie przytulny efekt.
Posiadam na tą chwilę dwie świeczki, jedną o zapachu figi, która jest niesmowicie świeża, bardzo oryginalna w swoim zapachu, delikatna i ciepła zarazem, oraz zapach malinowej mamby, która pachnie, dosłownie, jak malinowa mamba z dzieciństwa, bez żadnych syntetycznych nut, po prostu słodka przyjemność. Świece pachną w całym domu już po kilku minutach palenia, delikatnie, ale wyraźnie, zapachy nie są przytłaczające czy drażniące. Wystarczy godzina palenia, aby w całym mieszkaniu jeszcze przez jakiś czas po zgaszeniu świeczki unosił się ten sympatyczny aromat. Ja jestem oczarowana.

Paląc świece, nie ważne jakiej firmy, należy pamiętać o tym, aby jednorazowo nie palić świeczki krócej niż godzinę i dłużej niż cztery. Nie należy w czasie palenia świeczki przenosić jej z miejsca na miejsce, a powierzchnia na której ją palimy, powinna być równa i nie nagrzewać się. Dodatkowo przed każdym kolejnym paleniem świecy, przy klasycznym knocie, powinniśmy skrócić go, a wszystko to sprawi, że nasza świeca wypali się do końca równo i ładnie.

Świece Candlelove możecie znaleźć na Facebook'u, koszt jednej dużej świeczki to 39zł. Do wyboru kilka zapachów, między innymi cynamon, biszkopt, melon, dwie powyższe świeczki czy drewno&patchouli.

Czym pachnie Wasz dom?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...